Niełatwe są wycieczki klasowe. A te zagraniczne to już wyższy poziom zaawansowania. Liczenie trzódki zaraz po wyjściu z metra, z muzeum, ze sklepu... Pary! Pary, dzieci! Gdzie masz parę?! PARYYYYYY!!!!
Uważność rozproszona. Jednym okiem kameleona kontrolowanie trochę niedającej się kontrolować gromady pączkujących osobowości, drugim - chwytanie tego, czego "u nas" się nie zobaczy: kamienia z Rosetty, Tower Hill czy Andy'ego Warhola. Most, mur, świątynia, kruki i jeszcze w głowie nożownicy biegający wśród rzesz zwykłych "śmiertelników", żeby porozcinać ich w imię jakiejś zasady.
Ciekawość, entuzjazm, znużenie, strach, irytacja i znów zachwyt i przyjemność, a zaraz po niej - nuda i poczucie kompletnego niezrozumienia, gdy zamiast zachwycać się Caravaggio dzieci wybierają fejsa albo Stick War.
Czy obce miejsce - pierwszy raz odwiedzane - może odciąć to, co ciągniemy w głowach, wszędzie ze sobą? Pewnie nie. Pewnie to mrzonka - wziąć urlop od kłopotów i spojrzeć na nie z perspektywy kilkuset kilometrów, innej mentalności i kultury. Bo to, co się przydarza na zewnątrz, niekoniecznie ma wpływ na to, co w środku.
To chyba powszechna mądrość.
A mimo wszystko - tak by się chciało, tak się marzy - zapatrzeć się na 1000-letnie opactwo, zanurzyć się - tak do nieprzytomności, w historiach, które mnie nie dotyczą i nagle - ta-dam! - objawienie! Deus-ex-Machina - rozwiązanie wszelkich problemów - w zasięgu ręki. I spokój, i ulga i pozamiatane do kolejnych trudności i kolejnych wyzwań, bez których życie byłoby przedziwnie nudne i płytkie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz