Albo choć batona.
Jest w nim jakieś lenistwo –
przyjemna błogość z leżenia na dowolnie wybranym boku. Żeby nie musieć się
zrywać, żeby nie spocić się nadmiarem wysiłku…
A że pod górę… albo schody…
o
rety…
I żeby też nie siedzieć w
bezruchu w pozycji lotosu, żeby nie słuchać tych wdechów i wydechów – bo z pewnością
zaraz odezwą się wszystkie stawy i rozpoczną zmasowany protest.
Taaak, krnąbrne to ciało. Taki osioł z niego.
Żeby mu się chciało tak jak mu
się nie chce.
Tak łatwo jest zwalić całą winę
na to biedne zwierzę - że to ono, że to jego rzecz, nie moja.
Łatwo jest przekonać siebie, że istniejemy
w jakimś dziwnym tandemie - że ja – to ta
porządna i zdyscyplinowana – a ono – to takie rozbrykane i takie swawolne.
Czy istnieje między nami jakiś
płot – zagroda, która oddziela to zwierzątko od mojego – ludzkiego obejścia,
gdzie kwiatki w doniczce są do podziwiania, a nie do zeżarcia?
Gdzie kończy się moje ciało a
zaczynam ja?
Bo skoro śmierć rozpakowuje nas z
ciała – i porzuca je jak dziecko rzuca papierek
po czekoladzie – to może w ogólnym rozrachunku nie ma co nad tym ciałem tak się
rozwodzić?
A z drugiej strony – skoro jego śmieszny trucht
i wierzganie w rytm muzyki daje tak ogromne poczucie szczęścia – skoro to jego
oczy dają mi obraz świata i jego ręce wybierają to, co mnie wzmocni lub
sponiewiera – to może jednak ten płot rozebrać? Może warto poznać zasady
działania osiołka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz