Wokół pełno śmieci. Torebki, które kiedyś skrywały zakupy
poczynione w pobliskim sklepie, papierki po cukierkach, puszki po piwie,
butelki po mocniejszym alkoholu. Zjedzone, strawione, wyrzucone.
Było przez krótką chwilę, służyło czemuś, przestało być
potrzebne, zniszczyło się, zużyło się.
Wyrzucone na brzeg przez cierpliwe fale, leży sobie pod
nogami spacerowiczów. Mieni się w słońcu, zdaje się, że skarby jakieś. Pan strażnik,
z którym sprzątaliśmy Rezerwat Mewia Łacha opowiadał, że fale potrafią wyrzucić
i zdechłe cielę, i opony od traktorów. Ale takie duże śmieci są niczym w
porównaniu z tym, co znaleźć można na plaży w mniejszych gabarytach.
No więc zbieram te
ślady bytności człowieka. Do czarnego wora – gdzie ich miejsce. Schylam się,
wyciągam z piasku, wyblakłe, niepodobne do niczego. Do wora z nimi! Zbieram te
śmieci i wstyd mi.
Wstyd mi za ludzi, tak ogólnie. Za naszą arogancję i
pyszałkowatość. Za głupotę i kretyńskie poczucie humoru – bo jak się wrzuci
zakorkowaną butelkę do wody, to będzie jakby z bezludnej wyspy jakaś wiadomość zawędrowała do cywilizacji. Tak
niezwykle i tajemniczo…
Niebo błękitne nade mną, złocisty piasek pode mną, morze
wieczyste wokół.
Jak tu się nie zachwycić? Jak tu nie poczuć się jednym z
ziarenek piasku? Jak tu nie łączyć oddechu z niespiesznym rytmem fal? I tylko
co rusz – trach! Jak kamyk w szybę – plastikowa torebka, wyblakła podpaska,
pudełko po papierosach – wprowadzają zgrzyt smutku w ten mój niemal ekstatyczny
stan.
Nie to, że się rozstaję z życiem, ale w tych cudnych
okolicznościach przyrody i z takim kontrastem w postaci dźwiganego worka,
naszły mnie refleksje egzystencjalne. Chciałabym być bardziej ekologicznym
śmieciem niż to, co zbieram. Chciałabym, by po mojej obecności pozostały dobre
myśli, uśmiech i coś, co daje energię. Jak fale.
Póki co – jestem z lekka już nadgryzionym produktem przez
Życie. Mam nadzieję, że smakuję mu całkiem znośnie. I że nigdy nie odbiję mu
się czkawką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz