Nucę czasami. Czasem podśpiewuję. Nie pamiętam dobrze słów,
ale zawzięcie ciągnę i wyciągam dyszkantem tam, gdzie powinien zagrzmieć najdonośniejszy
akord. A co tam! Prysznic zniesie wszystko.
I przychodzi mi myśl tęskna i radosna, żeby tak w chórze, grupowo,
tak sążniście zaryczeć. Jak tur. W grupie siła, więc chór byłby zacnym tworem.
Tak jak Andrus Artur niejaki proponuje.
Założyć chór, bo dobrze robi na głowę i na serce i na
jeszcze kilka innych organów: przepona, płuca, mięśnie brzucha i te wokoło ust.
Repertuar obojętny, byle zbyt smętny nie był. Chętnie bym tak po świecku – z całego serca zawyła to księżyca,
że on taki niepowtarzalny i taki wymowny. Albo pieśń jakąś dostojną o bogactwie fali, co
to niezmordowanie obmywa brzegi. Albo o matkach, które nie ważne jak stare ich
dzieci będą, i tak się o nie zamartwiają…
"Piosenki to dźwięki.
Piosenki to słowa.
Piosenka - łyk szczęścia.
Piosenka - łez browar.
Piosenki panienki,
piosenki jak krzyże.
Gór piosenka nie przenosi.
Ale czasem może sprawić,
że nam do nas... jakby bliżej."
To z kolei wiersz Poniedzielskiego. Jak widać piosenki nie tylko mi w głowie.
I fajnie tak razem pośpiewać. Tak blisko się robi i mniej wstydliwie.
Ale jakoś na „chciałoby się” się kończy.
Może i lepiej.
W końcu po co mnożyć byty marnych wykonań.
Pomruczę pod
prysznicem jeszcze.
Solo.
Solo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz