Nuda.
Czy to coś złego – nudzić się? Mój dziadek gorszył się, gdy jako dziecko
prosiłam go, by wyszedł ze mną na dwór albo pozwolił choć pobawić się na
balkonie – bo się nudzę. "Tylko mało inteligentny człowiek nudzi się sam ze sobą!" – mawiał. Robiło mi się wówczas wstyd i głupio, no bo przecież nie myślałam
wówczas o sobie, że mogę być nieinteligentna. O swoim rozumie – w ogóle wówczas
nie myślałam – jeśli mam być szczera.
No to więc ta nuda – to taki obciach? Kiedy umysł błąka się
po powierzchni sprawy – płaskiej jak andrut – gdy nie ma o co zahaczyć jego
pazurków, ani na ząb wgryźć się w materię. Bo gdy już się nawet wgryzie –
okazuje się, że nie ma drugiego dna. Żadnego dna nie ma. Andrut się kończy, a po
drugiej stronie jest – dziura po andrucie.
(źródło)
No to się umysł znów rozczarowuje i błąkać zaczyna.
Na manowce. Zsuwa się mimochodem, niby że nie, ale jednak
zjeżdża gdzieś w rejony nudy mniejszej.
I wydziwia. I wymyśla.
A gdyby tak wstać i wyjść? Nie tylko umysłem, którego dawno
już nie ma w tej sali. Ale tak z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wyjść i
pójść – wbrew pogodzie, opiniom, konsekwencjom. Wyjść na mroźne powietrze, na
ten smog zabójczy, wspiąć się na najwyższą górę i zostać tam do końca świata?
A gdyby tak zjechać z tego krzesła twardego – niżej, na
podłogę, niżej, niżej pod klepki, pod kurz i beton, do jaskiń, przeryć się do
samego jądra Ziemi. Ogrzać się od niego, rozżarzyć?
Anihilować się – świadomość rozpuścić w atomach drgającego
powietrza, rozbryzgnąć się po ścianach, po sercach – po głowach innych ludzi i
zobaczyć, jak to jest, że oni się nie nudzą. Że im to odpowiada, że się cieszą
i że mają dużo do powiedzenia.
Pozadraszczam im serdecznie. I znów dziadek przychodzi do
głowy, że może jednak nieinajinteligentniejsze ze mnie stworzenie, skoro nuda
dopadła tak dotkliwie, że nie ma zmiłuj.