29 czerwca 2017

Mojość

Płot.


Jaki jest płot - każdy widzi. 
Płot oddziela przestrzeń - tam twoje - tu - moje. Żeby nikt mi nie łaził po osiedlu, po ogródku, po kraju. Po mojej własności. 
Dziwne to doświadczenie własności. 
Z jednej strony to coś, co znam, jest swojskie. Znam mój rower i wiem, gdzie trzeszczy, moja kuchnia nie ma dla mnie tajemnic. Moje wady są mi dobrze znane i wiem, kiedy moje ciało potrzebuje odpoczynku.
Ta własność jest swoistą tożsamością - Ania z Zielonego Wzgórza posiadała rude włosy, a Pan Samochodzik - Ferrari 410.
Z drugiej - poczucie własności daje mi władzę - coś, co jest moje mogę traktować tak jak mi się podoba.
Decyduję o tym, do której szkoły pójdzie moje dziecko. Rzymianie porwali i posiedli kobiety z rodu Sabinów. Zawłaszczyli je sobie. Po swojemu, na swój męski sposób. Wyrzucam stare meble. Moje stare meble.
 "Mojość" sprawia, że dźwigam odpowiedzialność za to, co traktuję jak moje.
Za mój samochód płacę OC, za mojego psa zbieram kupy, za moje dziecko - płacę za rozbitą szybę. 
Ale "mojość" sięga jeszcze dalej - samo się robi - że jak odpowiedzialność to i kontrola.
Moje środki na koncie, moje mieszkanie, mój mąż i politycy mojego kraju.

Co robi jeszcze mojość? A no to, że zalewają mnie uczucia, które rodzą się z tego przywiązania do tego, co moje: złość na polityków, smutek przegranego meczu, gniew na dziecko za niedotrzymanie obietnicy, rozczarowanie przyjacielem...
Ba, nawet, krytyka twórczości mojej ulubionej pisarki - boli do żywego.

Ile dobrego, a ile złego owa mojość robi?
Kiedy jest słuszna, a kiedy przesadzona?
Kiedy trzeba ową mojość porzucić, by posmakować, czy rzeczywiście trawa za płotem jest bardziej zielona?

16 czerwca 2017

Pod prysznicem



Nucę czasami. Czasem podśpiewuję. Nie pamiętam dobrze słów, ale zawzięcie ciągnę i wyciągam dyszkantem tam, gdzie powinien zagrzmieć najdonośniejszy akord. A co tam! Prysznic zniesie wszystko.
I przychodzi mi myśl tęskna i radosna, żeby tak w chórze, grupowo, tak sążniście zaryczeć. Jak tur. W grupie siła, więc chór byłby zacnym tworem. Tak jak Andrus Artur niejaki proponuje.



Założyć chór, bo dobrze robi na głowę i na serce i na jeszcze kilka innych organów: przepona, płuca, mięśnie brzucha i te wokoło ust.  
Repertuar obojętny, byle zbyt smętny nie był. Chętnie bym tak po świecku – z całego serca zawyła to księżyca, że on taki niepowtarzalny i taki wymowny.  Albo pieśń jakąś dostojną o bogactwie fali, co to niezmordowanie obmywa brzegi. Albo o matkach, które nie ważne jak stare ich dzieci będą, i tak się o nie zamartwiają…

"Piosenki to dźwięki. 
Piosenki to słowa. 
Piosenka - łyk szczęścia.
Piosenka - łez browar.
Piosenki panienki, 
piosenki jak krzyże. 

Gór piosenka nie przenosi.
Ale czasem może sprawić, 
że nam do nas... jakby bliżej."

To z kolei wiersz Poniedzielskiego. Jak widać piosenki nie tylko mi w głowie. 
I fajnie tak razem pośpiewać. Tak blisko się robi i mniej wstydliwie.

Ale jakoś na „chciałoby się” się kończy.
Może i lepiej.
W końcu po co mnożyć byty marnych wykonań. 
Pomruczę pod prysznicem jeszcze.
Solo.